Dlaczego temat
powstania tak bardzo Cię wciągnął?
Oprócz tego,
że od zawsze interesowała mnie druga wojna, lubię
też zastanawiać się nad tym, co przekazujemy sobie z
pokolenia na pokolenie. Nie wiem, czy chodzi o krew,
geny czy jakiś rodzaj energii, ale w każdej rodzinie
coś krąży.
Chyba
szukałam też czegoś, co połączyłoby mnie z ojcem i
jego przeszłością. Ciekawiła mnie polska część mnie
samej.
Moja mama
jest córką i wnuczką Argentyńczyków, jej przodkowie
pochodzili z Włoch i Hiszpanii. To bardzo odmienny
świat od tego polskiego. Tato oddalił się po ślubie
od swoich rodziców, a w mojej rodzinie nie
pielęgnowało się polskich tradycji. Są w Argentynie
Polacy, którzy wysyłają córki na balet, a synów do
harcerzy, chodzą na msze po polsku. Tato pamięta
takie rzeczy z dzieciństwa, ale u nas w domu nic
takiego się nie działo.
Wspólnie
wróciliśmy do rodzinnej historii, do której on nie
miał nigdy dostępu.
Może trochę
trudno to wytłumaczyć poza Argentyną, ale wszyscy
mamy tutaj taki impuls, żeby szukać swoich korzeni
po drugiej stronie oceanu.
Oczywiście
bałam się, że znajdę coś, co mi się nie spodoba.
Kolaborację, zdradę, nieludzkie zachowania. „Co z
tym zrobię?” – zastanawiałam się. Wcale nie miałam
ochoty odkryć, że moi krewni zachowali się jak
świnie. No i ciągle kołatało mi się po głowie
pytanie: „Co zrobiłabym, gdybym to ja była tą
Wajszczuk, która bierze udział w powstaniu?”.
Wiedziałaś dużo na jego temat, kiedy zaczęłaś pisać
książkę?
Dużo
czytałam, ale ponieważ nie znam polskiego, nie
miałam dostępu do ogromnej bibliografii, która
istnieje tylko w tym języku. Już wtedy się go
uczyłam, ale jest dla mnie niezwykle trudny. Twardy
i ostry jak lód.
Mój wuj Waldemar, nasz rodzinny Sherlock Holmes,
podrzucał mi wciąż nowe tropy, informacje, sprawdzał
wszystko, czego mnie samej nie udało się dowiedzieć.
Pojawiały się wciąż nowe informacje, książka była
więc jak żywy byt, buzowała.
Twoja
książka sprawia wrażenie ciągłego zmagania się z
tym, czego nigdy się nie dowiesz. I z poczuciem, że,
jak sugeruje Ci jeden z krewnych, przywłaszczasz
sobie historię, która do Ciebie nie należy.
Udało nam
się ustalić sporo rzeczy na temat Baśki, Antoniego i
Wojtka, ale inne na zawsze muszą pozostać w czarnej
jamie przeszłości. Od samego początku wiedziałam, że
wszystkiego się nie dowiem – z powodu dzielących
mnie od ich historii czasu, języka, kultury.
Zdawałam
sobie jednak sprawę z tego, że każda przeszłość jest
fikcją, opowieścią, którą sami sobie opowiadamy. Że
tak naprawdę nie da się jej przyszpilić, można wokół
niej tylko krążyć. Ktoś napisał w recenzji mojej
książki, że z podróży do przeszłości można przywieźć
tylko suwenir. Stąd w mojej książce listy, poezja,
fragmenty dzienników… Kawałki puzzli służące temu,
żeby jakoś się zbliżyć do otchłani, którą jest
przeszłość.
Inną
przeszkodą był sam język.
Bardzo
niepokoiło mnie, że nie rozumiem, co mówią do mnie
ludzie, z którymi rozmawiam. Moim tłumaczem był
tato. Jest lekarzem, nie czyta za dużo książek. A ja
obsadziłam go w roli tłumacza, na dodatek z języka,
w którym, owszem, mówi, ale nie na co dzień.
Było wiele
sytuacji, kiedy się wściekałam, bo ojciec mówił na
przykład: „Eee, opowiada o szczegółach, nie będę
tłumaczył”. „Ale ja właśnie chcę szczegółów, tato!”
– mówiłam mu. Jak się ubierali ludzie w czasie
powstania, co sobie mówili, jak często się myli.
Co Ty,
Argentynka z polskimi korzeniami, myślisz o
powstaniu?
Jako
42-letnia kobieta zdaję sobie sprawę z jednej
podstawowej rzeczy dotyczącej tych chłopaków i
dziewczyn: niektóre sprawy są możliwe tylko w
młodości, kiedy śmierć jest wciąż czymś bardzo
abstrakcyjnym i odległym.
„Nie
jesteśmy tu po to, żeby oddać im hołd. Chcemy im
tylko dać znać, że jesteśmy, że przyjechaliśmy do
Warszawy, żeby ich odszukać” – mówisz, kiedy stoicie
z ojcem pod Murem Pamięci w Muzeum Powstania
Warszawskiego.
Kiedy
dowiedziałam się o istnieniu Baśki, Toniego i
Wojtka, miałam 25 lat. Byli prawie moimi
rówieśnikami. Dzisiaj to już nie są moi kumple,
mogliby być moimi dziećmi. Pisanie tej książki było
dla mnie w pewnym sensie opóźnionym pożegnaniem z
własną młodością.
Widzę ich
idealizm, wiarę w to, że powstanie potrwa kilka dni
i skończy się zwycięstwem. Zupełnie szalona idea.
Ale wydaje mi się, że trzeba być ostrożnym i
współczującym w stosunku do przeszłości – 60 lat
później dużo łatwiej orzec, co trzeba było robić, co
było właściwe. Wiemy przecież rzeczy, których nie
wiedzieli oni.
Historie „dzieciaków z Warszawy” były tym, co
przywiodło mnie do tej podróży i poszukiwań. Ale
sama Warszawa też wydaje mi się fascynująca. Miasto
postawione na grobach. Pytałam samą siebie: „Z
jakiego tworzywa muszą być ulepieni Polacy, którzy
nie ruszyli się stamtąd na milimetr?”. Chcę w tym
widzieć pewien rodzaj wytrwałości, umiejętności
przetrwania. Wydaje mi się, że czasami widzę te
cechy u siebie samej, chociaż może to bardziej
myślenie życzeniowe niż rzeczywistość.
A jak
się czułaś w Polsce, w miejscu, gdzie ludzie nie
wymawiają Twojego nazwiska „Łajsuk”, jak w
Argentynie?
Pierwszy
raz byłam w Warszawie w 2009 roku. Było 20 stopni
mrozu. Pogoda, której nie da się doświadczyć w
Buenos Aires. Spotkałam się z krewnymi, przyjęli
mnie jak swoją. Dlatego od razu poczułam się tu u
siebie. W mojej książce jest pełno uginających się
od jedzenia stołów, proszonych obiadów, kolacji.
Wiele razy pisałam o Warszawie do argentyńskiej
prasy. Tam wciąż pokutuje obraz Warszawy rodem z
czasów komunizmu – szarej, z pustymi półkami.
Kiedy
przyjechałam zbierać materiały do książki, wcale nie
miałam potem ochoty wracać do Buenos Aires. Musiałam
wysiąść z machiny czasu, wrócić do teraźniejszości.
A teraźniejszość jest zawsze mniej epicka niż to, co
kiedyś.
Polska
teraźniejszość to wyjątkowo niesympatyczna sprawa.
Jestem na
bieżąco z newsami z Polski. Bardzo poruszające było
dla mnie to, że po czarnym proteście w Polsce
Argentynki, zainspirowane Polkami, też wyszły na
ulice ubrane na czarno.
Wiem, że
Polska ma dziś problem z narastającą ksenofobią,
rasizmem. Nie pojmuję braku zrozumienia dla faktu,
że imigrancja wnosi do społeczeństw tak wiele
dobrego: różnorodność, dynamizm.
Tym, co
dla mnie było szczególnie poruszające w Twojej
książce, jest opowieść o Twoich smutnych
dziadkach-uchodźcach.
Chicos de
Varsovia to do pewnego stopnia opowieść o dziadkach
wielu ludzi z mojego pokolenia. Którzy przyjechali
do Argentyny, nie znając języka i nie mając pojęcia
o kraju, do którego przybyli.
Wszyscy
tutaj mamy dziadków albo pradziadków, którzy
pochodzą „skądś”. Jest takie powiedzenie: „Skąd
pochodzą Argentyńczycy? Ze statków”. Z powodu
potwornych masakr w czasach kolonialnych w
Argentynie zostało bardzo niewielu rdzennych
mieszkańców. Zdecydowana większość to imigranci albo
ich potomkowie.
Z Polski,
Rosji, Ukrainy, Włoch, Hiszpanii. Wszyscy
przyjechali, uciekając przed głodem albo wojną.
Wszystkich nas łączy pod tym względem wspólna
opowieść.
Myślisz,
że argentyńscy czytelnicy widzą w losach Twojej
polskiej rodziny część swojej narodowej historii?
Uznajemy,
że imigrancka przeszłość to część naszej kultury.
Przez wiele lat Argentyna była krajem bardzo
otwartym na przybyszów. Wciąż nim jest, choć mam
wrażenie, że migranci, którzy przybywali tu w czasie
różnych wojen, są postrzegani jako ci lepsi. Ludzie,
którzy przyjeżdżają do nas teraz, z krajów
ościennych, są widziani jako imigranci drugiej
klasy.
Mówi się na
przykład: „Ci powojenni Polacy to dopiero byli
pracowici, dobrzy ludzie”. W domyśle: nie to, co
teraz.
Moi
dziadkowie nigdy nie nauczyli się dobrze mówić po
hiszpańsku, ale większość tych ludzi rzeczywiście
dobrze się zintegrowała, osiągnęła jako taki
materialny sukces. Nawet moi dziadkowie byli w
stanie kupić sobie mieszkanie, godnie żyć.
Dlatego nie
mogę się pogodzić z obecnym podejściem do migrantów,
które widać na całym świecie. Można zobaczyć w innym
sprzymierzeńca, przyjaciela. Ale nie, z automatu
zakłada się, że przybysz jest wrogiem. Potem się
zobaczy, jak jest naprawdę, ale na wejściu na
wszelki wypadek zakładamy, że jest zły.
Migracja
stworzyła Argentynę.
Może to
właśnie to sprawia, że moja książka budzi takie
zainteresowanie. Oprócz przedstawienia konkretnej,
wojennej historii mojej rodziny odpowiada na
pytanie, które wszyscy sobie tutaj lubimy zadawać:
skąd jesteśmy?
Sytuacja
ekonomiczna w Argentynie jest bardzo trudna. Mamy
fatalny rząd, wzrosło zadłużenie kraju, zamykają się
fabryki, rośnie eksploatacja na rynku pracy. Książka
to dziś towar luksusowy. A jednak Chicos de
Varsovia sprzedają się naprawdę dobrze.
Zaskoczyło
mnie to, że książka budzi też wielkie
zainteresowanie wśród społeczności żydowskiej.
Istnieje przekonanie, że Polacy są z gruntu
antysemitami i że pomagali w czasie wojny nazistom.
Ale mnie właśnie zaprosiło na spotkanie
stowarzyszenie syjonistów z Rosario. Nie wiem, jak
sobie to tłumaczyć, ale może chodzi o to, że w mojej
książce nie ma wcale dwóch wersji historii: polskiej
i żydowskiej, ale jest ich całe mnóstwo. Weźmy Basię.
Należała do Hufców Polskich związanych z endecją,
ale w jej batalionie były dwie Żydówki. Wszyscy o
tym wiedzieli i nikt nie miał z tym problemu.
W Chicos
de Varsovia piszesz, że do Twojej rodziny wtargnął
polski wiatr. Wciąż uczysz się polskiego?
Chodzę na
zajęcia raz w tygodniu, ale obawiam się, że niezbyt
dobra ze mnie uczennica. Wciąż zaskakuje mnie
precyzja polskiego, to, że na czynność oznaczającą
przemieszczanie się można znaleźć tak wiele różnych
czasowników.
Ale ta odrobina polskiego, którą znam, pozwoliła mi
trochę lepiej zrozumieć Polskę. Mój ojciec mówi za
to bardzo dobrze po polsku, choć jego polszczyzna
jest trochę archaiczna.
No
właśnie, Chicos de Varsovia to też opowieść o
wspólnej podróży ojca i córki.
Mało jest
takich historii, prawda? Nie brakuje opowieści o
synach i ojcach, matkach i córkach, ale takie
połączenie nie występuje. Spodobał mi się pomysł
opowiadania o wojnie, tradycyjnie męskim temacie,
właśnie przez pryzmat tej relacji. Przez obecność
mojego taty wydaję się chyba w książce dużo młodsza,
niż jestem. Jest w naszym układzie coś bardzo
niewinnego, świeżość wspólnego rozpoczynania
przygody.
Trwało upalne lato, kiedy byliśmy w Polsce. Każdego
dnia mieliśmy wywiady, wizyty w muzeach, podróże.
Nie zatrzymywaliśmy się ani na chwilę. Ale tato był
przeszczęśliwy. Mój ojciec – zamknięty w sobie,
cichy – wrócił z tej podróży odmieniony.
Przyjechał
do Argentyny jako maleńkie dziecko, ale dorastał
wśród Polaków i nie mówił po hiszpańsku, dopóki nie
poszedł do szkoły. Do dziś pamięta dania, które
gotowała jego matka. Było tak, jakby na nowo uzyskał
dostęp do świata swojego dzieciństwa.
A Ty?
To był
prezent dla nas obojga. Książka nas połączyła.
Miałam wrażenie, że to taka kołysanka na opak:
historia, którą po latach opowiadam swojemu tacie,
jak on w dzieciństwie mnie. Opowieść, której mu z
różnych względów odmawiano, a którą teraz odzyskuję
dla niego ja.
Przez
Chicos de Varsovia otworzyłam drzwi do dzieciństwa
ojcu, ale zamknęłam też te do własnej młodości,
weszłam w zupełnie inny etap życia.
Moja
psychoanalityczka – wiesz, że tu w Argentynie bardzo
lubimy się psychoanalizować? – mówi, że jestem jak
matka, która właśnie wydała na świat dziecko,
rozemocjonowana tym, że trzyma je w ramionach.
Jestem w fazie poporodowej. Kiedy pisałam książkę,
przyszły na świat moje siostrzenice. Ja też zaczęłam
myśleć o dziecku. Moja książka jest w jakimś sensie
czymś, co przekażemy tym, którzy przyjdą po nas. |