Waldemar Jerzy Wajszczuk 0087 
		 
		
			
				
					| 
					 Krótka historia 
					wykształcenia i pracy 
		(uzupełniona wyborem wspomnień)  | 
				 
			 
		 
		  
		
		  
			
				
					| 
					 Egzamin maturalny w 1951 r. 
					- Gimnazjum i Liceum im. B. Prusa w Siedlcach  | 
				 
			 
		 
		
			
				Wykaz absolwentów w latach 1924-2002 
			http://www.prus.siedlce.pl/old/absolwenci_listaab.php
				
				(...) 1951 r.: Bareja Tadeusz, Brodzik 
			Stanisław, Chaciński Zygmunt, Czarnocki Franciszek, Domański 
			Aleksander, Gajowniczek Witold, Gałach Ryszard, Kołtun Stanisław, 
			Kowalczyk Stanisław, Kublik Władysław, Ludwiczuk Jan, Nasiłowski 
			Jan, Niemczuk Lucjan, Obzejta Wiesław, Oleszczuk Wacław, Pałdyna 
			Jan, Radziwonka Tadeusz, Serafinowicz Stanisław, Silników Stefan, 
			Stachowicz Antoni, Szóstek Stefan, Wiąckiewicz Stanisław, 
			Wyszogrodzki Zbigniew, Anuszkiewicz Kazimierz, Barej Wisław, 
			Borkowski Czesław, Budrecki Zbyszko, Dziadur Jerzy, Iwaniak Waldemar, 
			Jabłoński Zdzisław, Kłopotek Edward, Królikowski Bogdan, Pawlak 
			Stanisław, Pożerski Andrzej, Prekurat Ryszard, Próchenka Bohdan, 
			Prokurat Stefan, Sierakowski Józef, Skibniewski Janusz, Skószewski 
			Stanisław, Toczyski Kazimierz, Włodarczyk Henryk, Wocial Józef, 
			Wrona Eugeniusz, Zieliński Jerzy, Abramowicz Jerzy, Dęć Zdzisław, 
			Głuchowski Jerzy, Gołąbek Adam, Kaczyński Jerzy, Kamiński Bousław, 
			Karaś Tadeusz, Kieliszek Zbigniew, Kokoszkiewicz Józef, Kryszczuk 
			Izydor, Lewczuk Marian, Łaniewski Zbigniew, Majewski Janusz, Pałdyna 
			Zygmunt, Radliński Antoni, Rudaś Józef, Stolarski Stanisław, 
			Skolimowski Jgnacy, Staręga Zbigniew, Wajszczuk Waldemar, 
			Wierzchowski Bogdan, Żelazowski Andrzej, Gąsowski Jerzy, Gogłoza 
			Jan, Górski Stanisław, Gut Julian, Gorgol Marian, Jackowski Zygmunt, 
			Jaszczuk Marian, Kałuski Edmund, Kluczek Józef, Kowalski Stanisław, 
			Kozak Witold, Krasnodębski Stanisław, Kobak Lucjan, Kozioł Antoni, 
			Kulicki Wiesław, Okliński Stanisław, Protasiuk Marian, Radzikowski 
			Arkadiusz, Sassyn Andrzej, Suchożebrski Marian, Szewczyk Jan 
			Władysław, Szkop Jerzy, Szóstek Mieczysław, Wątróbski Tadeusz, Włoga 
			Andrzej, Woyno Ryszard.  
			  
		 
		
			
				
					| 
					 
					
					
					  
					  
					Dyplom lekarza w 1957 r. 
					Akademia Medyczna w Warszawie  | 
				 
			 
		 
		 
		
			
				
			
				
					| 
					 Szkolenie wojskowe w czasie 
					studiów  | 
				 
			 
		 
				
			
			  
			Obóz wojskowy w Legionowie k/Warszawy podczas wakacji 1956 roku. 
			Waldemar (po prawej), jako dyżurny „na służbie”  
			Po otrzymaniu dyplomu lekarza w 1957 r. – przeniesiony do rezerwy w 
			stopniu podporucznika   
		 
		
		
			
				
					| 
					 
					
					
					  
					  
					Praca Kliniczna  
					Szkolenie Specjalistyczne  | 
				 
			 
		 
		 
			
				
					
						
							Krótki zarys oraz przebieg historii 
							i rozwoju powstania kardiologii 
							I Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w 
							Warszawie 
							(Prof. dr hab. med. Tadeusz Kraska, Warszawa 2001)
							
							http://cardiology.wum.edu.pl/node/84 
						 
					 
					1. IV Klinika Chorób Wewnętrznych 
							Akademii Medycznej w Warszawie (1954 - 1960, 1962 - 
							1964), obecnie - I Katedra i Klinika Kardiologii 
							Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego 
					(...) W roku 1953 powołano IV 
							Klinikę Chorób Wewnętrznych w Szpitalu przy ul. 
							Nowogrodzkiej. Kierownikiem IV Kliniki Chorób 
							Wewnętrznych został prof. Zdzisław Askanas, 
							który został oddelegowany z II Kliniki Chorób 
							Wewnętrznych z wąską grupą współpracowników (Wanda 
							Mikołajczyk, Cecylia Słucka, Barbara Tenenbaum). 
							Początkowo działalność podjęto w pawilonie VIII, po 
							byłym oddziale wewnętrznym Prof. A. Filińskiego. 
					Zespół lekarski stopniowo 
							rozszerzał się, dochodzili, a potem odchodzili 
							kolejni lekarze. Byli to: kandydat nauk medycznych 
							E. Mandl, M. Garber, W. Grudzińska, I. Wołoszczuk, 
							K. Jakubowska, J. Walc, K. Borejko-Chodkiewicz, doc. 
							K. Wątorski. Pracowali także jako wolontariusze: J. 
							Jaranowski, K. Jacyna, W. Wajszczuk, M. 
							Stopczyk, T. Kraska, Z. Sadowski, E. Łukasik. Z tych 
							osób w drodze naturalnego ruchu wszyscy stopniowo 
							uzyskali pełne i niepełne zatrudnienie etatowe. 
							Kolejno doszli dalsi: lek. B. Bielecki, W. Serzysko, 
							J. Kuch, L. Ceremużyński, E. Kapuścińska, W. 
							Malanowicz, M. Pieniak. ... 
							
				 
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					
					Kierownik Kliniki – Prof. Zdzisław Askanas  
					i kolega i przyjaciel dr Mariusz Stopczyk  
					na zjeździe kardiologicznym | 
					
					Waldemar w Pracowni Wektorkardiograficznej 
					Kliniki – w głębi Sterokardiograf konstrukcji polskiej | 
				 
			 
		 
			 
				
				  
    
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					  E. Łukasik, M. Stopczyk, 
					Prof. Z. Askanas,  
					W. Wajszczuk i M. Garber   | 
					
					M. Stopczyk, E. Łukasik, Prof. Z. Askanas, W. Wajszczuk, 
					C. Słucka, M. Garber i E. Mandl  | 
				 
				
					
					  | 
					 
				
					
					M. Garber, K. Borejko-Chodkiewicz, K. Jakubowska, 
					E. Lukasik, Prof. Z. Askanas i W. Wajszczuk | 
					 
			 
		 
	  
				
			
				
					| 
					 Wyjazd na szkolenie do 
					Francji – 1959 r.  | 
				 
			 
		 
		 
		  
		Bilet kolejowy, miejscówka w wagonie sypialnym na trasie Warszawa-Paryż 
		
			
				
					Szkolenie obejmowało kilkutygodniowy pobyt w 
					Paryżu i pracę w Laboratorium Wektorkardiografii
					D-ra inz. Renaud Koechlin’a w Paryżu i Surennes k/ Paryża 
					oraz wizyty w innych Klinikach i
					Laboratoriach w Lyonie, Marsylli i Genewie w Szwajcarii. 
				 
			 
		 
		
				
			
				
					| 
					 Wyjazd na stypendium do USA 
					– 1960 r.  | 
				 
			 
		 
		
		
		  
		m/s “BATORY”, GDYNIA-AMERYKA LINE 
		
		  
		M/S “Batory” odpływa z Gdyni do Montrealu – (pocztówka). Nowy Jork nie 
		przyjmował 
		wówczas polskich statków z powodu jakichś nieporozumień dyplomatycznych. 
  
		
			
				
					Pierwsza podróż przez 
								Atlantyk miała miejsce jesienią 1960 r., po 
								otrzymaniu zaproszenia z Tulane University w 
								Nowym Orleanie na stypendium, jako pracownik naukowy 
								w Klinice Kardiologii. Pogoda sprzyjała w czasie 
								tej jesiennej podróży, nie pamiętam jakichś 
								większych sztormów i związanych z nimi 
					przykrości. Jak wszyscy wyjeżdżający wówczas, 
								miałem w kieszeni 5 dolarów USA zakupionych za 
								pozwoleniem w banku. Opatrzność mi sprzyjała, bo 
								zdecydowałem się któregoś dnia uczestniczyć w 
								grze pokładowej – postawiłem „quarter’a” (25 
								centow) i ... wygrałem kilka dolarów, ile – już 
								nie pamiętam, ale miałem więcej na wydatki 
								związane z jedzeniem w czasie dalszej podroży 
								pociągiem z Montrealu do Nowego Jorku i dalej do 
								Nowego Orleanu. Gra towarzyska na statku 
								nazywała się „Bingo”. Na „Batorym” miałem 
								miejsce w kabinie na najniższym pokładzie, którą 
								dzieliłem ze starym Polonusem z Chicago, 
								wracającym z odwiedzin u rodziny. W wolnych 
								chwilach dużo mi opowiadał i uczył, jak żyć i 
								przeżyć w Ameryce. Między innymi, jak sobie 
								radzić z higieną
								osobistą – trzeba oddawać „szerty do landry na 
								kornerze”, co znaczyło „oddawać koszule do 
								pralni na rogu”. Zaczęła się wielka przygoda! 
								Przed dotarciem do Montrealu, statek zatrzymał 
								się w Quebec City – była okazja i czas na 
								zwiedzenie.  
					Z Montrealu, pociągiem do Nowego Jorku. Na 
								krótko zatrzymałem się u znajomych studentów, 
								którymi się uprzednio zajmowałem, jako tłumacz, 
								w czasie ich pobytu na V Światowym Festiwalu 
								Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 r. - 
								(przylecieli wówczas z Picasso’wskimi „gołąbkami 
								pokoju”, ale nie chcieli zostać z nami, gdy ich 
								gorąco namawialiśmy, żeby zostali i pomagali nam 
								w budowie... "raju ludzi pracujących"!  
					
						
							
								
								  
							 
						 
					 
					W prywatnych rozmowach 
								opowiadali nam o swoich lodówkach, 
								automatycznych pralkach i samochodach, a to 
								chyba było jeszcze przed wprowadzeniem 
								„Szarotek” na rynek w Polsce. Tu, wyjaśnienie 
								dla młodszego pokolenia – to było pierwsze 
								polskie małe przenośne radio lampowe, produkcja 
								1957 r. (http://www.youtube.com/watch?v=ghCv_PmjSQ8) 
								– ja też posiadałem takie, w kolorze zielonym). 
								 
					Podróż pociągiem z Nowego Jorku do Nowego 
								Orleanu trwała 3 dni i 2 noce – albo odwrotnie – 
								już nie
								pamiętam! Miałem osobne, prywatne pomieszczenie, 
								gdzie na noc rozkładało się fotel na łóżko do 
								spania, ale za to zakryta była umywalka i chyba 
								też sedes – w każdym razie trzeba było pamiętać, 
								żeby dokonać wszystkich zabiegów higienicznych i 
								spełnić potrzeby fizjologiczne przed pójściem 
								spać! W pociągu tym okazało się, jak nieobyty 
								byłem z „Dzikim Zachodem”. Po pierwsze – rano 
								śniadanie w wagonie restauracyjnym – za kontuarem 
								ze stołkami barowymi znajdowały się półki i 
								chłodzone szafki, w których były ustawione małe 
								kartoniki i kolorowe pudełeczka z nieznaną 
								zawartością. Zacząłem obserwować sąsiadów – 
								okazało się, że w kartonikach są jakieś 
								wysuszone złociste płatki – (kto mógł 
								przypuszczać wówczas, że był to „cereal” z 
								prażonej kukurydzy), w kartonikach było mleko! 
								Sąsiedzi otwierali pudełeczka, wysypywali płatki 
								do miseczek i zalewali mlekiem, poczem jedli 
								łyżkami. Ja spróbowałem inaczej, bo tak mi 
								lepiej smakowało – wysypywałem płatki w małych 
								ilościach do garści i jadłem bezpośrednio 
								popijając mlekiem prosto z kartoników. Sąsiedzi 
								się zrewanżowali i z ciekawością obserwowali 
								mnie! Nie pamiętam, czy doszło do jakichś rozmów 
								i wyjaśnień? Wygrana na statku suma okazała się 
								bardzo przydatna. 
					Wspominając łyżki, powyżej, 
								nawraca inne wspomnienie z uczestnictwa w 
								zjeździe Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego 
								w Bydgoszczy w latach 50-tych. Koło sali obrad 
								była sala bufetowa z barem, nad którym był 
								wywieszony dumny napis „Bar z Batorego”. 
								Podeszliśmy z Mariuszem Stopczykiem i 
								zapytaliśmy czy można dostać „whisky”, na co 
								barman-(amator?) odpowiedział: „łyżków" nie mamy, 
								ino noże i widelce”.  
					Po drugie – wreszcie 
								dojechaliśmy do Nowego Orleanu, było późne 
								popołudnie w sobotę, chyba w połowie 
								października. W wagonie przyjemnie i chłodno. Z 
								walizami - ubrany w garnitur z kamizelką, 
								jasno-niebiesko-szary w delikatne paseczki, 
								specjalnie uszyty na miarę na wyjazd, z 
								najlepszej wówczas osiągalnej wełny 
								manchesterskiej, przez krawca w Siedlcach - idąc 
								korytarzem dotarłem do otwartych drzwi wagonu 
								... i tu, zaparło mi oddech. Z zewnątrz wdzierał 
								się niesamowity zaduch –  gorąco i 
								nieprawdopodobna wilgotność powietrza. Wcześniej 
								zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że pociąg 
								był klimatyzowany. Po krótkiej „aklimatyzacji” 
								psychicznej, dowiedziałem się, jak dotrzeć do 
								Tulane University School of Medicine, zdjąłem 
								marynarkę i kamizelkę i powoli ruszyłem na 
								piechotę we wskazanym mi kierunku, dźwigając 
								ciężkie walizy i odpoczywając co kilka minut. Po 
								dotarciu na miejsce, pod wskazanym mi adresem, 
								na 1430 Tulane Avenue znalazłem budynek, w 
								którym o tej porze urzędował w małym holu 
								wejściowym przy centrali telefonicznej 
								sympatyczny starszy pan - chyba był
								już uprzedzony o moim ewentualnym przybyciu. 
								Przedstawiłem się, on zagadał do mnie w języku 
								„luizjańsko-angielskim” (lokalny dialekt z 
								naleciałościami francuskiego, tzw, „Cajun”). 
								Zrozumiałem, żeby usiąść, odpocząć i czekać 
								cierpliwie – wkrótce ktoś przyjedzie i mnie 
								zabierze i odstawi na nocleg. I tak się stało, 
								ale szczegółów nie pamiętam. Myślałem, że on 
								chyba też miał trudności w zrozumieniu mojego „polsko-brytyjsko-angielskiego 
								z francuskim akcentem”, bo...– początkowo brałem 
								prywatne lekcje w Siedlcach u nauczycielki 
								Polki, która spędziła wojnę w Anglii, później - 
								nie znając
								francuskiego - praktykowałem w czasie pobytu we 
								Francji rozmawiając z Francuzami po angielsku, i 
								również pewnie podchwyciłem nieco nowojorskiego 
								akcentu rozmawiając z uczestnikami Festiwalu w 
								Warszawie i w Nowym Jorku. 
					W poniedziałek rano zameldowałem się w 
								Administracji Kliniki Kardiologii, gdzie 
								przydzielono mi pokój do pracy, pokazano 
								pracownie doświadczalne i pomnożono w wynajęciu 
								pokoju. Oczywiście, tanie prywatne „studenckie” 
								kwatery nie były klimatyzowane, a temperatura w 
								Nowym Orleanie dochodziła do 95°F (około 35°C) i 
								wilgotność powietrza do 95%, a pożyczony wiatrak 
								powodował sztywność mięśni rano i bóle 
								reumatyczne. Trudności ze spaniem trwały kilka 
								tygodni, ale do wszystkiego można się 
								przyzwyczaić!  
				 
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Budynek Szkoły Medycznej Tulane 
					University,  
					gdzie mieściły się pracownie eksperymentalne   
					Kardiologii i Patologii (Carmen) – tu się zgłosiłem  
					po przyjeździe.     | 
					
					Sąsiedni kompleks budynków Charity Hospital,  
					który stanowił bazę kliniczną Tulane University  
					i Luisiana State University (LSU)-budynki te są teraz 
					opuszczone  
					od czasu zalania wodą podziemnych instalacji podczas 
					huraganu Katrina w 2005 roku. | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Medyczne i naukowe aspekty pobytu 
							w Nowym Orleanie są opisane osobno 
				(zobacz) – 
							początkowo podpisany kontrakt przewidywał 
							jednoroczny pobyt, został on jednak przedłużony na 
							dodatkowe 6 miesięcy.  
				W pamięci pozostało kilka 
							wydarzeń – w kolejności chronologicznej – oraz 
							wrażeń: 
				- części ubrania (opisanego powyżej) i 
							eleganckie czarne skórzane półbuty, przechowywane w 
							szafie, po obejrzeniu po kilku tygodniach okazało 
							się, że przybrały kolor szmaragdowo-zielony – 
							pokryła je pleśń, ubranie udało się uratować w 
							pralni chemicznej, buty poszły na straty;   
				- 
							obok wynajętego pokoju znajdował się obudowany 
							prysznic z żarówką w oprawce, którą się zapalało 
							pociągając za wiszący łańcuszek – chyba system nie 
							był uziemiony, bo jednego razu wróciłem zmęczony, 
							było gorąco, spocony, nastawiłem prysznic, wszedłem, 
							było ciemno więc pociągnąłem za łańcuszek – iskier 
							nie było, ale mnie podrzuciło - udało mi się puścić 
							łańcuszek – może, bo to tylko 120V w USA? Przeżyłem! 
							Nadal nie wiem, kogo winić – czy „dziki zachód”, czy 
							„dziki wschód” i moje i mojej rodziny (z Siedlec) 
							pochodzenie od dzikich Jadźwingów, które insynuował 
							nasz daleki krewny – Kapitan Żeglugi Wielkiej, Urban 
							Krzyżanowski, który w czasie wojny przemierzał 
							Atlantyk zaopatrując Sprzymierzonych w Europie w 
							materiały wojenne;  
				- serdeczność i gościnność ludzi 
							na Południu USA. Chociaż czasem podejrzewałem 
							również ciekawość – pierwszy „komunista”, który 
							zawitał do tej bardzo tradycjonalnej społeczności, 
							mającej w tamtym czasie mało kontaktów i wiadomości 
							z Europy – (słyszałem, że podobno ktoś się kiedyś 
							pytał, czy to prawda, że w Warszawie w zimie jest 
							dużo śniegu i niedźwiedzie chodzą po ulicach – nie 
							wiem, czy to zmyślone?). Byłem zapraszany 
							wielokrotnie przez różne osoby, nawet na bardzo 
							ekskluzywne bale karnawałowe w czasie Mardi Gras 
							(Tłusty Wtorek przed Środą Popielcową), na które 
							musiałem się pojawiać w wypożyczonym fraku. Było 
							bardzo elegancko, miło i serdecznie, ani przez 
							chwilę nie czułem się nieswojo, chociaż na pewno 
							delikatnie obserwowano moje zachowanie, maniery, i słuchano z ciekawością moich opowieści i 
							odpowiedzi na pytania – ogólne wrażenie: to byli 
							przysłowiowi „Southern Gentlemen” (Południowi 
							Dżentelmeni) – pozostały bardzo miłe wspomnienia i 
							dużo sentymentu do tamtych stron i tamtych ludzi. 
							(Również, mam nadzieję, że nie zrobiłem wstydu „przodkom-Jadźwingom”!);
				 
				- osobno muszę tu wymienić Profesora, Kierownika 
							Kliniki Kardiologii, dr George’a E. Burch’a (w USA 
							na ogół się nie używa na co dzień tytułu „profesor”) i 
							jego rodzinę – był to światowej sławy kardiolog, 
							mistrz diagnostyki przy-łóżkowej („badania dodatkowe 
							służą tylko do poprawienia precyzji diagnozy 
							ustalonej uprzednio na podstawie wywiadu i badania 
							chorego”). Charakteryzowała go wielorakość 
							zainteresowań (zobacz poniżej), staranność, 
							uczciwość i dokładność w prowadzeniu prac naukowych 
							– żadna niedopracowana publikacja nie opuściła jego 
							biurka przed wielokrotnym sprawdzeniem jej 
							rzetelności i prawdziwości. Był wspaniałym szefem, 
							nauczycielem i dbał o współpracowników. Niedawno 
							ukazała się jego biografia, napisana (pośmiertnie) 
							przez jego córkę, w której jest też wymienione moje 
							nazwisko – otóż byłem kiedyś zaproszony do jego domu 
							na obiad, jego syn wspomina tam, że „po tym 
							obiedzie robił mu wymówki, że zadawał (mnie, jak 
							również innym) tyle pytań, że najprawdopodobniej nie 
							miałem czasu jeść i wyszedłem głodny!”
							W pracy, dostęp do doktora Burcha kontrolowała jego 
							sekretarka, Miss Juanita Arbour (niewątpliwie 
							pochodzenia francuskiego), a prace zespołu 
							laboratoriów eksperymentalnych i naukowych oraz 
							wszystkie aspekty publikacji były nadzorowane 
							(surowo) przez Miss Ruth Ziifle (niewątpliwie 
							pochodzenia niemieckiego). Obie Panie zajmowały się 
							również ułatwianiem życia przybyłym z dalekich stron 
							zagranicznym i obcojęzycznym gościom i 
							współpracownikom – za co im też tu jeszcze raz 
							wyrażam wdzięczność. Inną, bardzo pomocną osobą był 
							Ralph Millet, inżynier-elektronik, który konstruował 
							i doglądał aparatury rejestracyjnej. Manuskrypty 
							prac konsultował profesor fizyki, James Cronvich.  
				Osobna kategoria wspomnień i 
							wrażeń wiąże się z innymi, bardzej prywatnymi 
							wydarzeniami:  
				- Kilka tygodni po przyjeździe do 
							Nowego Orleanu, pracując przy biurku w moim pokoju, 
							usłyszałem jakieś kroki i później dyskusje i 
							przytłumione śmiechy tuż za moimi drzwiami – na 
							drzwiach była tabliczka z moim imieniem i 
							nazwiskiem. Okazało się, że za drzwiami stała grupka 
							pracowników Zakładu Patologii, w której również była Carmen (moja przyszła żona), jej koleżanki i jej 
							szef, Kierownik Pracowni Mikroskopii Elektronowej – 
							pracowali właśnie wspólnie z doktorem Burch’em nad diagnostyką mikroskopową zakażeń wirusowych w 
							mięśniu i zastawkach sercowych – pracownia była w 
							tym samym budynku, piętro niżej. Idąc, czy wracając 
							z lunchu, zauważyli tabliczkę z tym dziwnym 
							nazwiskiem i zaczęła się dyskusja, którą usłyszałem. 
							Udało mi się później zlokalizować pracownię Carmen i 
							... tak się zaczęło!  
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Nad jeziorem Pontchartrain w Nowym 
					Orleanie  
					[easy-going? – but determined!]   | 
					
					Carmen przy mikroskopie elektronowym 
					[rebel, independent, intelligent, smart, romantic  
					and sexy! Stubborn? – it comes with the first two] | 
				 
			 
		 
		
		
			
				 - W Nowym Orleanie 
							napotkaliśmy Polaków – starsze małżeństwo, nie 
							pamiętam nazwiska, kontakt był krótki, bo wkrótce 
							wyjechali. Przed wyjazdem skontaktowali nas z 
							inżynierem Iwo Pogonowskim, który pracował wówczas w 
							jednej z dużych firm naftowych. Właśnie niedawno 
							sprowadził żonę z Polski, która była lekarzem i 
							specjalizowała się w radiologii w sąsiednim Charity 
							Hospital. Magda dostarczała mi zebrane przez siebie, 
							niewykorzystane bezpłatne karty obiadowe do stołówki 
							szpitalnej, (dotąd wspominam wspaniałe „gumbo” – 
							gęstą zupę, przyprawioną na ostro, z jarzynami i 
							„owocami
							morza”) – każdy zaoszczędzony grosz zwiększał szansę 
							na zakup wymarzonego samochodu w drodze powrotnej do 
							Polski. Mieszkali w tej samej okolicy, więc Iwo 
							podwoził mnie po pracy do domu – do czasu, gdy 
							kupiłem sobie używanego Forda, model z roku 1956, 
							był odmalowany, miał nowe opony i wkładki hamulcowe – 
							ćwiczyłem prowadzenie nocami, w weekendy, na 
							pustych ulicach. Prawo jazdy zrobiłem w Polsce przed 
							wyjazdem, ale to głównie były wykłady i jak 
							reperować, zmieniać świece itp., a tylko kilka 
							(drogich) godzin jazdy za kierownicą, omijając 
							tramwaje w Warszawie. Robiliśmy później z Carmen 
							wiele ciekawych wycieczek po okolicy („Bayou 
							Country” – tj bagna i osady w rozlewiskach
							rzeki Mississippi) i na Florydę. Carmen początkowo 
							zastanawiała się, dlaczego ja tak powoli jeżdżę?  
				- Inne osoby, które się 
							przyczyniły do umilenia naszego pobytu w Nowym 
							Orleanie, to przyjaciele Iwo i Magdy - młody prawnik 
							Andre Trawick i jego żona, pochodzenia ukraińskiego 
							– oboje bardzo mili, gościnni, serdeczni i uczynni – 
							on pomógł nam zaaranżować ślub cywilny przed 
							wyjazdem do Polski. Chirurg z Tulane Medical School, 
							dr Isaacson z żoną wielokrotnie zapraszali nas do 
							siebie – byli bardzo aktywni w grupie opiekującej 
							się osobami przybyłymi z zagranicy do pracy i na 
							studia na Uniwersytecie. 
				- Osobna grupa osób, to 
							członkowie Klubu Portorykańskiego w Nowym Orleanie. 
							Niektórzy, to koledzy szkolni Carmen lub osoby 
							pracujące na Uniwersytecie – spędzaliśmy wspólnie 
							weekendy lub uczestniczyli w „grillach” i innych 
							spotkaniach - zobacz.
  A te, jeszcze bardziej 
				prywatne wspomnienia dotyczą: 
			 
		 
		
		
			
				
					
					
							  | 
					
					
							  | 
				 
				
					| 
					 
					French 
							Quarter w Nowym Orleanie w dzień i w nocy  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				- w okresie karnawałowym mialy miejsce 
				prywatne spotkania i potańcówki, na które zbierało się zazwyczaj 
				co najmniej 100 osób, zaproszonych lub niezaproszonych, ale 
				zawiadomionych przyjaciół i znajomych, ich przyjaciół i 
				znajomych oraz znajomych znajomych.. Zasadą uczestniczenia było: 
				zaproszenie, zawiadomienie albo otrzymanie tej wiadomości inną 
				drogą i przyniesienie z sobą alkoholu (popularne były tzw. „piersiowki” 
				- płaskie flaszki w kieszeni marynarki!), w objętości i ilości 
				odpowiadającej zaplanowanej konsumpcji – gospodarze (a częściej 
				„gospodynie”) dostarczały lodu, papierowych naczyń, „soft 
				drink’ow” do mieszania oraz zakąsek, zazwyczaj w postaci chipsów 
				i paluszków. Najbardziej popularne były lokalizacje w „French 
				Quarter” (najstarszej dzielnicy Nowego Orleanu, inaczej zwanej w 
				tradycji francuskiej „Vieux Carre”) – Carmen i koleżanki 
				wynajmowały tam w tym okresie duże mieszkanie na jednej z 
				głównych ulic. Uczestniczyli w nich głównie studenci medycyny, 
				młodzi pracownicy laboratoriów uniwersyteckich, personel 
				szpitalny, znajomi i przyjaciele (włącznie ze stewardessami 
				linii lotniczych, odpoczywającymi w Nowym Orleanie). Również, 
				zazwyczaj odwiedzano kolejno tego samego wieczoru kilka takich 
				spotkań towarzyskich - „parties”.
				Na jedną z tych „party” zostałem i ja zaproszony (wkrótce po 
				przyjeździe – zobacz powyżej - i jak by to
				nie ulec ich urokowi?). 
				- inne – mniej chwalebne wspomnienie. W 
				czasie następnego pobytu w Nowym Orleanie [1964/65 r.], po 
				jednym z takich spotkań [związanych ze spożyciem mieszanki 
				Bourbon Whisky i 7-up, której później już unikałem], w 
				towarzystwie Carmen i jej koleżanki z Puerto Rico, również 
				mieszkającej w Nowym Orleanie i pracującej w Louisiana State 
				University - Irmy Almodovar i nowo-poznanego, przybyłego 
				niedawno z Polski do Tulane lekarza z Gdańska, Włodka 
				Janczakowskiego, w drodze do domu umknąłem im, pędząc ulicami „French 
				Quarter” – nie mogli mnie złapać, ale po kilku(nastu?) minutach 
				zatrzymałem się wyczerpany. Dojechaliśmy szczęśliwie do domu – 
				następne, co pamiętam, to
				był poniedziałek rano. Irma i Włodek [teraz „Joe”] później się 
				pobrali, jesteśmy chrzestnymi ich synów a oni naszych i nadal 
				się odwiedzamy). 7-up było ulubionym napojem mojego Ojca, gdy 
				Rodzice później przyjeżdżali nas odwiedzać w Albuquerque w 
				Stanie New Mexico i w Wilmington w Delaware. 
			 
		 
		
			
				
					
					
							  | 
					
					
							  | 
				 
				
					| 
					
					Wieczory w 
							French Quarter w Nowym Orleanie | 
				 
			 
		 
		
		
			
				- wieczornych spacerów po sławnej starej 
				dzielnicy Nowego Orleanu, „French Quarter” – pełnej barów z 
				zespołami grającymi nieporównywalny „Dixieland” - nowo-orleański 
				jazz, odwiedzając kluby jazzowe: sławnego klarnecisty Pete’a 
				Fountain’a i kornecisty Al Hirt’a, lub słuchając zespołu 
				George’a Lewis’a w Preservation Hall. W innym klubie (Pat 
				O’Brien Bar) podawano drinki – „Hurricane” (Huragan) – mieszanka 
				alkoholi i soków na lodzie w szklanym pucharze o objętości okolo 
				3/4 litra z nazwą klubu, do zachowania na pamiątkę – mało kto 
				dał radę wypić dwa takie drinki! Konsumpcja była dozwolona 
				chodząc po ulicach French Quarter.  
				- uczestnictwa, jako widzowie, w sławnych 
				paradach zamaskowanych „przebierańców” na fantastycznie 
				udekorowanych wozach i rozrzucających garściami szklane kolorowe 
				naszyjniki (w tamtym czasie made in Czechoslovakia” – 
				sprawdzilismy!). Znane one są, jako obchody „Mardi Gras” (tłusty 
				wtorek!).Było ich dużo i odbywały się w „French Quarter” i 
				okolicy przez kilka kolejnych dni i wieczorów poprzedzających 
				Środę Popielcową. 
				
				http://www.dailymotion.com/video/xecfmb_take-a-tour-of-new-orleans-louisian_travel 
			 
		 
		
		
			
				
					
					
							  | 
					
					
							  | 
				 
				
					| 
					
					Parady 
							uliczne w Nowym Orleanie w okresie Mardi Gras | 
				 
			 
		 
		
			
						
			
				- długich wieczorów w kawiarence na , (lub Decatur street) – 
				wiele lat później nie mogliśmy już jej odnaleźć, z świetną 
				mocną kawą, płatnym „samograjem” (25 centów) z wyborem  romantycznych 
				popularnych melodii – nasza (moja) ulubiona była „Greenfields” –
				 
			 
		 
		
		
		
			
				- w pracowni doświadczalnej, w eksperymentach na 
							zwierzętach pomagał mi (tzn. początkowo instruował i 
							uczył) bardzo sympatyczny, uczynny i miły laborant – 
							Murzyn (teraz, polityczno- poprawnie, było by - 
							Amerykanin Afrykańskiego Pochodzenia) - Ernest 
							Watson, zwany przez wszystkich po nazwisku „Watson”. 
							Mieszkał on chyba w jednej z podmiejskich osad 
							zamieszkałych głównie przez Murzynów. Odbywały się w 
							nich często w sobotę wieczorem lokalne amatorskie 
							„jam sessions”. Zostaliśmy tam kiedyś zaproszeni 
							przez niego. W ciemnościach, jadąc przez Bayou 
							Country wzdłuż potężnej rzeki Mississippi, przy 
							świetle księżyca, opary wznoszące się ponad ziemią 
							lub wodą, mchy i ljany zwisające ze starych drzew 
							wzdłuż wąskiej polnej drogi wysypanej drobnymi 
							muszelkami po jakichś słodkowodnych małżach, po 
							których samochód posuwał się z głośnym chrzęstem z 
							pod opon – wreszcie w dali dojrzeliśmy płonące duże 
							ognisko, tańczących ludzi i dźwięki muzyki z 
							dominującymi trąbkami, saksofonem i klarnetem. 
							Witano nas serdecznie, czas upłynął milo i szybko – 
							pora wracać. Nikt nie myślał wówczas w kategoriach 
							antagonizmów rasowych (były tylko ciekawe różnice 
							kulturowe), ani nie było obaw przed wyjazdem tam 
							nocą, lub o bezpieczeństwo poruszania się nocą po 
							Nowym Orleanie. Był to okres już po zniesieniu 
							segregacji rasowej, ale jeszcze się widywało napisy 
							(niezamalowane?) – „tylko dla Czarnych” - przy 
							wejściach do niektórych kin, barów lub tanich 
							jadłodajni, również w tramwajach W czasie wizyty w 
							Nowym Orleanie 20 lat później ostrzegano nas przed 
							wychodzeniem poza bezpieczny obręb „French Quarter”. 
				- podobało mi się, że ludzie przychodzący do 
							kościoła na msze byli „odświętnie” ubrani - kobiety 
							i dziewczęta w eleganckich sukienkach, kapeluszach i 
							białych rękawiczkach, mężczyźni w marynarkach – jak 
							na eleganckie przyjęcie. Co nieco raziło – u bardzo 
							młodych nastolatek - szminka i lakierowane 
							paznokcie. (Teraz - przynajmniej w naszej okolicy - 
							przeważają spodnie, szorty, tenisówki i drukowane 
							podkoszulki, a u nastolatek – półobnażone piersi, 
							brzuszek i pośladki – ładne, ale w kościele? – co za 
							kontrast – a to tylko 50 lat minęło!  
				- inne „inności” – to grube, ciężkie przewody 
							energetyczne i telefoniczne rozwieszone między 
							słupami, również na głównych ulicach tego wielkiego 
							miasta – pewnie z powodu jego położenia na 
							podmokłych terenach, i łatwiej i taniej je reperować 
							po licznych powodziach i huraganach?  
				- młodzi 
							lekarze na szkoleniu i studenci palący cygara w 
							szpitalu, często - robiąc obchody w salach chorych. Charity Hospital miał duże, wielo-łóżkowe sale dla 
							biedniejszej ludności Nowego Orleanu i okolic, i tam 
							to szczególnie raziło.  
				- częstym widokiem na ulicy 
							byli młodzi ludzie, a w szpitalu studenci i młodzi 
							lekarze, noszący długie szorty, do kolan - zwane 
							„bermudy”. Taka była moda - był to dziwny widok, 
							sprawiał wrażenie dysproporcji między długością 
							tułowia i dolnych kończyn. Niewątpliwie było to 
							wygodne ze względu na gorący klimat, ale wyglądali 
							(w moich oczach), jakby im nogi zanikały. - 
							zastanawiałem się, czy to może już (przyspieszony) 
							wpływ ewolucji i wyniki wieloletniego jeżdżenia 
							samochodem, zamiast chodzenia? Ja byłem 
							przyzwyczajony do krótkich spodenek harcerskich, 
							które pozwalały w tym wieku chwalić się 
							wysportowanymi kwadrycepsami. (Ta moda nadal 
							istnieje u mężczyzn i ja odnoszę stale to samo 
							wrażenie [„zaniku”]. Ciekawe, czy ktoś przeprowadził 
							badania na ten temat? Co gorsze, u starszych – z 
							dużymi brzuchami [od piwa?] z nawisem nad paskami do 
							spodni - wyglądają one jeszcze gorzej.) Inna (dla 
							mnie) też była moda na noszenie obuwia bez skarpetek 
							– (stać ich na pewno było na kupienie
							skarpetek, ale podobno, była to moda weekendowa – 
							„na luzie, po sportowemu”). (Później, wszechobecne 
							stały się tenisówki [które mi się kojarzyły z 
							dostatkiem i grą w tenisa, jeśli były czyste, albo ze skrajną nędzą - 
							wyciągnięte ze śmietnika, gdy były brudne], i czapki bejzbolowe – w domu, w restauracjach i w innych 
							miejscach publicznych).  
				 - niemalże powszechne żucie gumy – w 
				domu, na ulicy, w urzędach, za okienkiem w banku, w szpitalu, 
				.... a nawet w kościele – nieustannie. Natrętnie nawracał i 
				prześladował mnie widok z młodości, gdy wyglądałem z okien 
				pociągu, jadąc na Święta lub w odwiedziny do Rodziców do 
				Siedlec, a później jadąc samochodem szosą, a po obu stronach 
				zielone łąki, a na nich soczysta trawa. Stały tam, lub leżały, 
				pojedynczo, lub stadami – piękne łaciate krowy ... i powoli 
				żuły, żuły, żuły, żuły .... Miały duże, zamglone oczy i 
				bezmyślne spojrzenie, (albo mi się tak wydawało?).  
				- poza tym, ludzie, 
							zwierzęta i insekty były takie same, lub podobne – 
							oprócz ... ogromnych, utuczonych i błyszczących 
							karaluchów, które biegały między trawnikami na 
							zadrzewionych ulicach albo spadały z gałęzi wprost 
							pod nogi przechodniów lub na nich. Były również u 
							mnie w pokoju – jedzenie trzeba było trzymać w 
							szklanych słojach. Ale nie miało to nic wspólnego z 
							czystością, jak w naszej szerokości geograficznej w 
							Polsce, ale było normą dla subtropikalnego klimatu. 
							Aligatory oglądałem z odległości.  
			 
		 
				
			
				
					| 
					 Puerto Rico, Meksyk i z 
					powrotem do Polski -1962  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Po wypełnieniu zobowiązań i 
							zakończeniu pracy w Klinice doktora Burch’a w Nowym 
							Orleanie nadeszła pora na pakowanie walizek. Wyjazd 
							nastąpił chyba w kwietniu 1962 r., po uprzednim 
							ślubie cywilnym w Nowym Orleanie i zamówieniu 
							samochodu Simca Etoile, do odbioru wraz z wszystkimi 
							papierami (ubezpieczenie itp.) w Paryżu. Wyżej 
							wymienione walizki zostały uzupełnione dwoma 
							kuframi, które płynęły z nami przez Atlantyk, a 
							później do Polski, do odbioru w Gdańsku. Dokument 
							ślubu cywilnego był wówczas niezbędny do rezerwacji 
							wspólnej kabiny na statku – frachtowcu, którym 
							wypłynęliśmy z Nowego Orleanu. 
  Przed 
				Świętami w poprzednim roku (1961) udałem się z 
							Carmen do Puerto Rico, żeby się przedstawić jej 
							Rodzicom i uzyskać ich zgodę i błogosławieństwo na 
							nasz ślub. 
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Rodzice Carmen z wnuczkami  | 
					
					Ojciec Juan i Matka Carlina odprowadzaja ja na lotnisku | 
				 
			 
		 
		
		
			
				W drodze powrotnej z Puerto Rico 
							wstąpiłem do Meksyku, gdzie za rekomendacją doktora 
							Burch’a odwiedziłem Instytut Kardiologii (Instituto 
							National de Cardiologia) w Mexico City, którego 
							dyrektorem był Dr. Ignacio Chavez, kardiolog 
							światowej sławy,
				www.cardiologyjournal.org/en/darmowy_pdf.phtml?id=104&indeks. 
							Tam również poznałem Prof. Demetrio Sodi-Pallares’a 
							– elektrofizjologa, który był szeroko znany w tym 
							okresie w związku z leczeniem zawałów serca dożylną 
							„mieszanką polaryzacyjną” i Prof. Enrique Cabrera, 
							który był elektrofizjologiem i jednym ze światowych 
							autorytetów wektorkardiografii. Oprócz Mexico City 
							zwiedziłem Tasco (sławne z kopalnii srebra) i słynne 
							Acapulco nad Pacyfikiem. 
				W drogę powrotną z Mexico City do 
							USA wyruszyłem autobusem, jedząc podczas krótkich 
							postojów w przydrożnych restauracyjkach wraz z 
							tubylcami - bez żadnych kłopotów załądkowych. Podróz 
							była długa, rano po obudzeniu się w autobusie, z 
							dużym zdziwieniem zauwazyłem, że mijane ogromne 
							kaktusy saguaro są pokryte śniegiem – niesamowity 
							widok! Obolały, po wielu godzinach jazdy, dojechałem 
							do Houston w Teksasie, gdzie odwiedziłem 
							Pogonowskich, którzy się tam przenieśli w 
							międzyczasie i pożyczyłem pieniądze na bilet na 
							dalszą podróż samolotem do Nowego Orleanu – miałem 
							juz dość autobusu! 
  Po około dwu tygodniach od wypłynięcia z Nowego 
							Orleanu dotarlismy do Saint-Nazaire na zachodnim 
							wybrzeżu Francji, zatrzymując się po drodze w 
							Jacksonville na Florydzie i w Nowym Jorku. Podróż 
							przez Atlantyk była relaksująca, pogoda dopisała. Z 
							Saint-Nazaire dotarliśmy pociągiem do Paryża, gdzie 
							zatrzymaliśmy się na kilka dni u inz. Ranaud’a 
							Koechlin’a, (śpiąc na materacach na podłodze) – na 
							śniadanie była kawa i świeże bułeczki-baguettes, 
							sery i jogurt ze sklepu spożywczego na parterze tej 
							kamienicy, w ciągu dnia – różnie. Po kilku dniach, 
							po odebraniu samochodu, Lya, znajoma Renaud’a 
							odwiozła nas do granic Paryża – ja nie odważyłem się 
							wówczas prowadzić w tym mieście - wyruszyliśmy na 
							objazd, przez Orleans, Burges, Clermont-Ferrand, 
							Vienne, Avignon do Marsylii, a potem wzdluz Riwiery 
							do Monako, Genui, Wenecji i na północ przez Innsbruk, 
							Salzburg i Wiedeń - do Polski. Na granicy 
							czechoslowackiej, niestety, „pozbyliśmy” się części 
							naszych oszczędności, które poszły na opłacenie wizy 
							tranzytowej – chcieliśmy się zatrzymać na nocleg i 
							zwiedzić Bratyslawę, ale nam nie pozwolono – o 
							świcie przekroczyliśmy polską granicę. Straż 
							graniczna i celnicy przyjęli nas bardzo serdecznie, 
							a więc Carmen miała pozytywne pierwsze wrażenia z 
							Polski. Po krótkim odpoczynku w przygranicznym 
							miasteczku u znajomych moich Rodziców wyruszyliśmy w 
							dalszą podróż do Warszawy. 
			 
		 
		
				
			
				
					| 
					 Znowu w Polsce, 1962 – 1964  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Po powrocie zaczął się gorączkowy 
							okres przygotowań do ślubu kościelnego, który odbył 
							się w czerwcu w Kościele SS Wizytek (pod wezwaniem 
							Opieki św. Józefa Oblubieńca Niepokalanej 
							Bogurodzicy Maryi) na Krakowskim Przedmieściu w 
							Warszawie. Przyjęcie weselne z uczestnictwem Rodziny 
							i małej grupki przyjaciół miało miejsce w pobliskim 
							Hotelu Bristol. (Nieco później dowiedzieliśmy się, 
							że w tym samym kościele kilka miesięcy wcześniej 
							brał ślub mój młodszy kolega ze studiów, Ferdynand 
							X. Radziwiłł z jakąś księżniczką belgijską.) 
			 
		 
		
		
		
		
			
				W Klinice witano mnie, jednocześnie, 
						- serdecznie (prywatnie) i - raczej chłodno 
						(oficjalnie). Najwidoczniej, dla oficjalnych władz, 
						które „czuwały” (a był to ponury okres), byłem 
						„napiętnowany” lub „skażony” Kapitalistycznym Zachodem i 
						nie wypadało pokazywać zbyt dużo entuzjazmu dla moich 
						doświadczeń i nowych kwalifikacji. Niektórzy koledzy 
						odwiedzali nas często w domu przynosząc symboliczne 
						kwiatki albo słodycze dla Carmen i „całując rączki”, co 
						jej się bardzo podobało – Polish Gentlemen! Wkrótce po 
						powrocie powołano mnie do wojska na przeszkolenie i 
						Carmen została sama w Warszawie, ale z pomocą mojej 
						Siostry Anny, Mamy dojeżdżającej z Siedlec i sąsiadów 
						dawała sobie jakoś radę ucząc się języka i robiąc zakupy 
						– najgorzej było z gramatyką, bo to: jajko, jajka, 
						jajek, jajkami..., pączek, pączki, pączków, pączkami..., 
						masło, słoma itd – zupełny obłęd. Sprzedawczynie w 
						pobliskim spółdzielczym sklepie żywnościowym były bardzo 
						zaangażowane i pomocne. Nadeszła zima, a ja jeszcze nie 
						wróciłem ze szkolenia w Łodzi i trzeba było palić w 
						piecu. Piękne, ogromne kaflowe piece, ale węgiel był w 
						piwnicy pod domem. Trzeba było przynosić w kubełkach, 
						ale na szczęście była winda. Problem był, że było trudno 
						rozpalić, a piec czasem „wybuchał” w związku z dużą 
						ilością pyłu węglowego zmieszanego z kiepskiej jakości 
						węglem – piekło i sadza w całym mieszkaniu! (Polakom nie 
						trzeba tego wyjaśniać!). Raz zaprosiliśmy przyjaciół na 
						obiad, miała być potrawa portorykańska, zakupiliśmy na 
						ryneczku jakiegoś ptaka, miał to być kurczak ale okazało 
						się, że to była stara kura – po dlugim gotowaniu nadal 
						nie można było przeżuć twardego mięsa – ale przyjaciele 
						prawili komplementy!  
				Nowym samochodem jeździliśmy do 
						Siedlec do Rodziców na week-endy i Święta. Nadeszła 
						„zima stulecia” - samochód „przeżył” zaparkowany na 
						podwórzu bloku mieszkalnego, tylko wewnątrz pękła od 
						mrozu plastykowa ramka wokół jednego z okien w drzwiach 
						– Carmen też, ale musieliśmy wszyć podwójną warstwę 
						watoliny do jej (sztucznego) futerka i „opakowywać” ją 
						szczelnie do wyjścia. 
			 
		 
		
		  
		Siedlce, 1962 r. – w mieszkaniu Rodziców Waldemara 
		
			
				Ja wróciłem na poprzednie stanowisko 
						młodszego asystenta w mojej Klinice Kardiologii. 
						Rutynowa praca kliniczna była połączona z pracą 
						eksperymentalną i próbami zaadaptowania metody 
						wektokardiograficznej do rejestracji rozchodzenia się 
						pobudzenia elektrycznego na powierzchni serca i 
						trój-wymiarowej rejestracji w mięśniu serca (królika). 
						Celem tej pracy było uzyskanie tytułu doktora medycyny. 
						Brałem również udział w pracy zespołu eksprymentalnego 
						pod kierownictwem profesora, ale tu przydzielono mnie do 
						golenia psów. Koledzy partyjni grali tu pierwsze 
						skrzypce. Współpracowaliśmy równiez z inż. Józefem 
						Cywińskim nad próbami izolacji i rejestracji „komponenty 
						prądu (potencjału) stałego” – w odróżnieniu od prądów 
						(potencjałów) zmiennych, jak w załamkach EKG – w mięśniu 
						serca w normie i w sytuacjach patologicznych. Tematy te 
						były wykańczane już po ponownym wyjeżdzie do USA. 
						Niestety nie udało się ich dokończyć i obronić pracy 
						doktorskiej w Polsce. 
				Po krótkim okresie „aklimatyzacji” 
						zaczęliśmy się rozglądać za zatrudnieniem dla Carmen. 
						Okazało się, że w Zakładzie Patologii Akademii Medycznej 
						na rogu ul. Chałubińskiego i ul. Oczki zainstalowano 
						niedawno mikroskop elektronowy i kwalifikacje Carmen 
						były dla nich bardzo przydatne. Personel naukowy w 
						większości znał język angielski, a niższy jakoś się z 
						nią kontaktował. Przyjęli Carmen i opiekowali się nią 
						bardzo serdecznie, dzieląc kanapkami i parząc herbatę. 
						Moja Klinika była niedaleko i często spotykaliśmy się na 
						południowy posiłek w stołówce szpitalnej. Przysmakiem 
						Carmen był makaron z kruszonym białym serem – nadal go 
						lubi (oraz polski sernik, zwłaszcza u Bliklego). 
						Przysmakiem w czasie wedrówek po mieście były kotlety 
						pożarskie ze smażonymi buraczkami i tłuczonymi 
						ziemniakami w barze samoobsługowym koło Zamku 
						Królewskiego, (niestety, już nie istnieje). Kilka 
						miesięcy później Carmen została również zaangażowana do 
						Instytutu Higieny, gdzie zainstalowano konkurencyjny 
						mikroskop elektronowy. 
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Lato 1963 r. – w drodze na 
					wakacje, na Mazury   | 
					
					... a na Mazurach zimno! | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Wakacje 1963 spędziliśmy na Mazurach, 
						w domku kampingowym nad jeziorem - było ładnie, ale 
						chłodno. Wkrótce po powrocie wybraliśmy się z Babcią 
						Hermanową w jej strony rodzinne, przez Lublin, Zamość i 
						Hrubieszów do Dubienki i wsi Rogatka. Niestety, nie 
						dojechaliśmy na miejsce, bo tuż za Hrubieszowem była 
						„strefa graniczna” i uprzednio brukowana szosa była 
						dokładnie zaorana z ogromnymi wertepami. Po próbie 
						przejazdu, po kilkudziesięciu metrach musieliśmy 
						zawrócić. (W tamte okolice ponownie pojechaliśmy dopiero 
						w 2000 r. – zobacz) -
				//www.wajszczuk.pl/wycieczki/dub.htm. 
			 
		 
		
		  
		2006 r. – wystawa zdjęć na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie –  
		Carmen wspomina “zimę stulecia” w Polsce w 1962/1963 r . 
		
			
				Nadeszła następna zima, która była 
						również bardzo mrożna, Carmen źle znosiła zimny klimat, 
						sytuacja materialna była zła i nie było perspektyw na 
						poprawę – (skończyły się przywiezione zapasy) - jak i na 
						pomyślny postęp i rozwój kariery naukowej w Klinice – 
						zdecydowaliśmy się starać o pozwolenie na wyjazd. Po 
						kilku odmowach i kolejnych odwołaniach wreszcie 
						otrzymaliśmy zgodę. Po sprzedaniu samochodu i zwrocie 
						kosztów moich studiów, z pozostałych funduszów 
						postanowiliśmy „obsprawić” Carmen na powrót. Udaliśmy 
						się do salonu „Mody Polskiej”, gdzie później na 
						przymiarkach Carmen spotykała Panią Zofię Gomółkową - 
						żonę Pierwszego Sekretarza PZPR, który był wówczas przy 
						władzy. To był jej kontakt ze „szczytami władzy” w 
						Polsce w tym okresie, (poza kilkoma spotkaniami z 
						konsulem w Ambasadzie USA) – władze wywierały na nią 
						nacisk, żeby zmieniła obywatelstwo. Warto tu nadmienić, 
						że pracując w Klinice Profesora Askanasa, raz miałem 
						zaszczyt eskortować od bramy szpitala do Kliniki Pana 
						Premiera Józefa Cyrankiewicza, który przyjechał limuzyną 
						ze swoim szoferem do Kliniki na wizytę do Profesora. 
						Pamiętam, jak sprzątano windę, która była na co dzień 
						używana wyłącznie do transportu chorych z drugiego 
						piętra na parter do Zakładu Radiologii. Profesor 
						pracował również w Klinice Rządowej, jako konsultant i 
						ja tam przez jakiś okres jeździłem karetką na ostre 
						wezwania do pracowników ambasad.
  Do USA wracaliśmy również Batorym, już bez kufrów, 
						portem docelowym był znowu Montreal. 
			 
		 
		
				
			
				
					| 
					 Ponownie w Nowym Orleanie, 
					1964 -1965  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Znowu udało mi się uzyskać roczne 
						stypendium w Klinice doktora Burcha. Tym razem więcej 
						uczestniczyłem w obchodach i konferencjach klinicznych, 
						ale główny wysiłek był skierowany na pracę 
						eksperymentalną nad badaniem pobudzenia mięśni 
						brodatkowatych w sercu. Intensywnie przygotowywałem się 
						do egzaminów dla cudzoziemców do prawa praktyki (ECFMG), 
						aby móc rozpocząć szkolenie kliniczne, wymagane do 
						podjęcia pracy w szpitalu przy chorych i później zdania 
						egzaminów licencyjnych na prawo praktyki – każdy stan 
						wymagał tego osobno u siebie.  
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Ślub cywilny Irmy Almodovar i dr 
					Włodzimierza  
					Janczakowskiego z Gdańska – Nowy Orlean, 1964   | 
					
					Carmen i Waldemar w nowym samochodzie  
					- Nowy Orlean, 1964 | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Jak pisałem powyżej, do Nowego Orleanu 
						przybył w międzyczasie dr Włodzimierz Janczakowski. 
						Pracował on w Ochsner Clinic na chirurgii. Zapoznaliśmy 
						go z koleżanką Carmen z Puerto Rico Irmą Almodovar, 
						która pracowała w sąsiednim Louisiana State University 
						... , sprawy potoczyły się własnym tokiem i wkrótce 
						byliśmy świadkami na ich ślubie. Po rozważeniu różnych 
						możliwości dalszego szkolenia klinicznego, wybrałem 
						Lovelace Clinic and Foundation in Albuquerque, New 
						Mexico. Był to odpowiednik Mayo Clinic na południu USA. 
						Baza szpitalna była tam w sąsiednim Bataan Memorial 
						Methodist Hospital. Tuż przed wyjazdem przeżyliśmy 
						huragan w Nowym Orleanie – na szczęście nie wyrządził 
						większych szkód i nasz samochód i już załadowana 
						przyczepa zniosły to dobrze, zaparkowane za jakimś murem 
						w domu kuzyna Carmen, który wówczas też mieszkał w Nowym 
						Orleanie.  
			 
		 
		
				
			
				
					| 
					 Albuquerque, New Mexico 
					(Los Angeles, California), 1965 – 1968  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Po drodze do Albuquerque 
						przejeżdżaliśmy przez Teksas i któregoś dnia w radiu 
						ostrzegano o tornadach w okolicy. Rozglądaliśmy się 
						wokół, ale nie mając żadnego doświadczenia, nawet nie 
						wiedzieliśmy, jak ono wygląda i czego się strzec. Po 
						przybyciu na miejsce, skierowano nas do małego osiedla 
						domków dla pracowników szpitala i rezydentów. Na ich 
						widok ogarnęło nas początkowo przerażenie – biednie 
						wyglądające gliniane lepianki, w kształcie pudełek- 
						sześcianów, ale z dużymi oknami i w ogródkach. Okazało 
						się, że wewnątrz były bardzo wygodne i nowoczesne, z 
						klimatyzacją – nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest to 
						lokalny styl budowy – pueblo, wzorowany na osadach 
						miejscowych Indian. Mieliśmy miłych sąsiadow, młodych 
						lekarzy też na szkoleniu, z rodzinami, między innymi z 
						Buenos Aires w Argentynie i z Walencji w Hiszpanii. 
						Ponieważ jeszcze nie miałem wszystkich wyników egzaminów 
						potrzebnych do rozpoczęcia szkolenia (rezydentury) w 
						szpitalu, pierwsze 6 miesięcy pracowałem w Zakładzie 
						Fizjologii Fundacji, kierowanym przez dr Ulricha Luft’a, 
						który był znanym fizjologiem z doświadczeniem w 
						medycynie lotniczej i kosmicznej. Później się 
						dowiedziałem, że na najwyższym piętrze tego budynku 
						znajdował się nowo-utworzony Zakład Medycyny Kosmicznej, 
						ze ściśle kontrolowanym dostępem, bramkami i kartami 
						magnetycznymi. Były to początki medycyny kosmicznej w 
						USA i tam przebadano pierwszych amerykańskich 
						astronautów. (Sąsiad z domków, lekarz z Argentyny został 
						później Prezesem Towarzystwa Medycyny Kosmicznej w 
						Kanadzie). W zakładzie dr Lufta nauczyłem się wkłuć 
						dotętniczych i podstaw metabolizmu tlenowego, które 
						okazały się później bardzo przydatne przy cewnikowaniu 
						serca i naczyń i interpretacji testów wysiłkowych.
				
				
				http://ardentnm.icu.ehc.com/CPM/index.html - 
				(1965) 
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Szpital „ Bataan Memorial 
					Methodist Hospital”   
					w Albuquerque, New Mexico  | 
					
					Koledzy ze szkolenia – Waldemar trzeci od prawej | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Szkolenie szpitalne przebiegało wedlug 
						planu, na różnych oddzialach specjalistycznych, włącznie 
						z nocnymi dyżurami na izbie przyjęc. Jednej nocy 
						przywieziono motocyklistę z wypadku drogowego – był 
						ogólnie w dobrej formie, ale miał wiele otarć i 
						uszkodzeń i drobnych ran skóry na twarzy i na rękach. 
						Zajęło to nam, wraz z pielęgniarką, większość nocy – 
						obmycie oraz oczyszczenie ran z piasku i żwiru, a 
						następnie założyłem około stu szwów – słyszałem później, 
						że wszystko się dobrze wygoilo, niemal bez śladów – a 
						więc, udana „operacja plastyczna”. W tym okresie zdałem 
						również egzaminy licencyjne na prawo praktyki – w Nowym 
						Meksyku i w Pennsylwanii. 
				Okolice Albuquerque były niezwykle 
						malownicze, zwiedzaliśmy okoliczne puebla Indian 
						(Apacze, Hopi, Navaho, Pueblo i inne, razem 22 różne 
						szczepy), pobliskie Santa Fe i Taos z koloniami i 
						pracowniami artystów, wjeżdżaliśmy samochodem na 
						pobliską gorę Sandia, z jej grzbietu był wspaniały widok 
						na miasto i okolice. Objechaliśmy większość obszaru 
						Stanów New Mexico i Arizona włącznie z Wielkim Kanionem 
						oraz pobrzeza Stanów Colorado i Utah.  
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					Rozmieszczenie rezerwatów Indian w New Mexico  | 
					
		
					Osady (puebla) 
					Indian wzdłuż rzeki Rio Grande. | 
					 
				
					
					  | 
					
					  | 
					
					  | 
				 
				 
		 
		
			
		
			
				Zdjęcia powyżej – źródło: Wikipedia 
				Odwiedzaliśmy również wielokrotnie 
						Irmę i Włodka w Denver, Colorado – on tam odbywał 
						szkolenie w anestezjologii. Oni odwiedzali nas w 
						Albuquerque. Dystans 420 mil można było pokonać w równo 
						sześć godzin – dobre, puste autostrady, piękne widoki, 
						zwłaszcza nocą przy jasnym świetle księżyca.  
				
					
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 W odwiedzinach u Irmy i Wlodka w 
					Denver, Colorado  
					gdzieś w Górach Skalistych  | 
					
					 Szpital Cedars of Lebanon w Los Angeles | 
				 
			 
		 
		
					 
				 
				Pod koniec pobytu w Albuquerque 
						zostałem „wypożyczony” na trzy miesiące przez dr. 
						Eliot’a Corday’a z Cedars of Lebanon Hospital w Los 
						Angeles (obecnie Cedars-Sinai Medical Center) celem 
						przeprowadzenia w jego pracowni serii eksperymentów, 
						które miały ostatecznie wyjaśnić mechanizm 
						patologicznego pobudzenia przedsionków serca w migotaniu 
						i trzepotaniu przedsionków. Carmen, która mi 
						towarzyszyła, spędziła sporo czasu w łóżku w motelu, 
						były drobne przejściowe problemy, bo Waldek był w 
						drodze! Wynikiem tych eksperymentów była późniejsza 
						prezentacja w 1972 rku na 56 Europejskim Kongresie Kardiologii w 
						Madrycie i publikacja w pamiętnikach kongresu. (Ten 
						wyjazd był pamiętny, bo przed kongresem Carmen poleciała 
						najpierw do Polski, żeby zostawić Waldka  i 
				Michałka (urodzonych w miedzyczasie - zobacz ponizej) „na 
						przechowanie” u Dziadków. Leciała z Warszawy do Madrytu 
						z naszym przyjacielem Mariuszem Stopczykiem (zobacz 
						powyzej na zdjęciu) i ... zgubili się. Ja przyleciałem 
						bezpośrednio do Madrytu i czekałem w hotelu. Okazało 
						się, że w czasie krótkiego lądowania w Genewie wyszli z 
						samolotu i poszli na kawe. Usiedli za jakims filarem, 
						zagadali się i jak wyjrzeli, samolot był już ponownie na 
						pasie startowym. Musieli czekać na polączenie w hali 
						lotniska, bo Mariusz, jako „obywatel kraju 
						komunistycznego” nie miał wizy tranzytowej i nie mieli 
						możliwości zawiadomienia mnie.) 
				Pod koniec naszego pobytu w Albuquerque urodził się 
						Waldemar Jr. – wydarzenie to było obficie oblewane w 
						towarzystwie sąsiadów, przed powrotem Carmen i Juniora 
						ze szpitala. Wkrótce potem przylecieli z Polski moi 
						Rodzice. Mama, jak zawsze bardzo aktywna, wyszukała 
						gdzieś w pobliskich górach „Manzano Mountains”, na 
						wschód od Albuquerque, polskiego księdza w parafii w 
						małej osadzie. Nie pamiętam okoliczności, które 
						towarzyszyły jego przybyciu tam, ale administrował tą 
						górską parafię i jej członków w asyście psa „Sputnika”. 
						Pojechalismy tam jednej niedzieli, ksiądz ochrzcił 
						Waldka i później nas ugościł pieczonym kurczakiem - 
						wszyscy twierdzili, że to był najlepszy pieczony 
						kurczak, jakiego kiedykolwiek jedli – ksiądz żartował, 
						że Sputnik służy mu również do mszy. Mama również 
						wynalazła w górach, w okolicy miejscowości Taos, młodego 
						Polaka – rzeźbiarza, metaloplastyka – stracił obie ręce 
						w Powstaniu, ale to mu nie przeszkodziło, zeby używac 
						spawarek w swojej twórczości. 
				Niezapomniane były częste wizyty Indianek z pobliskich 
						Puebli, które rozkładały swoje wyroby artystyczne w holu 
						szpitala – fantastycznie kolorowe tkaniny, stroje, 
						dywany, rzeżby i ceramika oraz wyroby ze srebra i 
						biżuteria z koralem i turkusami. Ceny były od kilku do 
						kilkudziesięciu dolarów – teraz się takie widuje w 
						muzeach i drogich galeriach sztuki – ceny sięgają 
						tysięcy dolarów.Stać nas wówczas było tylko na kilka 
						tanich drobiazgów na pamiatkę.  
				Rodzice wyjechali, my załadowaliśmy samochód, Waldek na 
						tylnym siedzeniu w specjalnym koszyku a nad nim 
						plastykowe motylki na nitkach, za samochodem przyczepa 
						ze skromnym dobytkiem i ... w drogę do Filadelfii.  
			 
		 
		
				
		
		
			
				Miałem załatwioną pracę w Instytucie 
						Doświadczalnym (Bockus Research Institute) Uniwersytetu 
						Pennsylwanii, którego dyrektorem był Prof. Lysle 
						Peterson. Pracował tam wówczas Junek Cywiński (z którym 
						uprzednio pracowaliśmy razem w Warszawie) – zajmował się 
						zagadnianiami modelowania kontroli funkcji układu 
						krążenia przez autonomiczny układ nerwowy. 
						Współpracowałem w tych eksperymentach a jednocześnie 
						uczęszczałem na różne konferencje kliniczne i 
						przyglądałem się zabiegom cewnikowania serca i 
						angiografii w pobliskim szpitalu – Graduate Hospital of 
						the University of Pennsylvania, szefem kardiologii był 
						tam wówczas dr Harry Zinsser. Zatrzymaliśmy się 
						początkowo na krótki okres u Junków, jego żona Hanka 
						pomagała bardzo Carmen w opiece nad Waldkiem. Później, 
						czekając na udostępnienie mieszkania w Drexel Hill 
						(zachodnie przedmieście Filadelfii), przez ulicę od 
						Junków, wyjechaliśmy na kilka dni nad morze do New 
						Jersey. Waldek obchodził w Drexel Hill swoje pierwsze 
						urodziny (przypomnieliśmy mu o tym później)! Ja pamietam, 
						że potem przez kilka dni myłem ściany, poręcz schodów i 
						meble, bo wszystko było lepkie od lodów i innych 
						słodkości, którymi raczyliśmy gromadkę zaproszonych 
						dzieci sąsiadów – było ich sporo. W lecie następnego 
						roku (1969) urodził się Michał (zarejestrowany w 
						urzędzie w sąsiednim Upper Darby). Chrzest odbył się 
						kilka miesięcy później w Bayamon w Puerto Rico – matką 
						chrzestną Michałka była Carmen Ana, bratanica Carmen.
				 
			 
		 
		
		
			
				
					
					  | 
					
					  | 
				 
				
					| 
					 Drexel Hill, Pennsylwania - zima 
					1969/70?   | 
					
					Wilmington, Delaware - Kwiecien 1970 | 
				 
			 
		 
		  
				
			
				
					| 
					 Wilmington, Delaware, 1969 
					- 1971  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				W tym okresie kończyło się moje 
						zatrudnienie w University of Pennsylvania. Pobliski 
						Szpital Weteranów (Veterans Administration Hospital) w 
						Wilmington w stanie Delaware szukał osoby z 
						kwalifikacjami na stanowisko szefa nowo tworzonej tam 
						Sekcji Kardiologii. Polecono mnie tam z Uniwersytetu i 
						początkowo dojeżdżałem tam z Drexel Hill, a kilka 
						miesięcy później wynajęliśmy ładny domek w dużym i 
						ukwieconym ogrodzie na północnych przedmieściach miasta 
						Wimington (na Wilson Boulevard) w Stanie Delaware – tu 
						ciekawostka, dom ten należał do rodziców obecnego 
						wice-prezydenta USA, Joe Biden’a. Był on wówczas 
						początkującym prawnikiem i rozpoczynał karierę 
						polityczną, prawdopodobnie zajmował się sprawami 
						administracyjnymi i finansowymi swoich rodziców, bo 
						wielokrotnie się spotykalismy z nim i z jego bardzo miłą 
						żoną. (Niechcący sprzedał nasza pralkę i suszarkę, nie 
						wiedząc, że to nasza – ale wszytko zakończyło sie 
						pomyślnie.) 
				
					
						
							
							  | 
							
							  | 
						 
						
							|  Babcia i Dziadek w Wilmington, Delaware – 1971 | 
						 
					  
				W Wilmington odwiedzili nas ponownie 
						moi Rodzice, przylecieli obejrzeć nowego wnuka! 
						Podróżowaliśmy z nimi po okolicy, a także do Nowego 
						Jorku, Filadelfii i Polskiej Częstochowy w Pennsylwanii. 
				W szpitalu Weteranów dopiero 
						„zdobywałem prawdziwe ostrogi” w kardiologii – 
						samodzielne decyzje kliniczne i administracyjne i pełna 
						odpowiedzialność, walka o fundusze, niezależność i 
						zapewnienie najwyższego standartu organizowanych 
						pracowni, przychodni i usług – walka z federalną 
						administracją (bezduszna biurokracja jest wszędzie 
						jednakowa, niezależnie od systemu politycznego). Po dwu 
						latach pracy zaistniał Oddział Kardiologii z prawdziwego 
						zdarzenia, z pracownią hemodynamiczną, cewnikowania i 
						angiografii, pracownia rejestracji i kontroli 
						rozruszników serca, pracownia badań ultradzwiękowych 
						(Echo). Problemem było, że pracownie, laboratoryjna i 
						rentgenowska zamykały się o 3 po poludniu, były 
						nieczynne w week-endy ... i nie było na to rady. Trzeba 
						było sobie radzić, jak kto umiał. Walka z biurokracją 
						mnie zmęczyła, zaczęła się rutyna, bez warunków do pracy 
						naukowej. Zacząłem się rozglądać za nowymi możliwościami 
						i przeglądać ogłoszenia w czasopismach kardiologicznych.
				 
			 
		 
		
				
			
				
					| 
					 Detroit, Michigan – 1971 - 
					1997  | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Natrafiłem na ogłoszenie, że dr 
						(profesor) Adrian Kantrowitz, który niedawno przybył z 
						Nowego Jorku do szpitala Sinai Hospital w 
						Detroit, organizuje zespół do przeprowadzenia badań 
						klinicznych nad efektywnościa tzw. ”balona 
						intra-aortalnego” (urządzenie do częściowego wspomagania 
						pracy serca – Intra-aortic Ballon Pump) u chorych z 
						ostrymi zawałami serca, zwłaszcza tych z komplikacjami i 
						szokiem kardiogennym. Szukał kardiologa z doświadczeniem 
						klinicznym i eksperymentalnym. Możliwość pracy 
						jednocześnie w obu dziedzinach wzbudziła moje duże 
						zainteresowanie. Spotkaliśmy się w barze hotelu w 
						Waszyngtonie podczas któregoś ze zjazdów, rozmowa trwała 
						krótko, chyba sprawiło na nim wrażenie, że byłem w pełni 
						zaznajomiony (czego się chyba nie spodziewał ?) z 
						zasadami działania tego urządzenia, dotychczasowymi 
						badaniami, a zwłaszcza jego pionierskimi osiągnięciami w 
						tej dziedzinie, jak również pracą nad innymi metodami i 
						instumentacją, prowadzonymi w jego 
						laboratoriach.Wyraziliśmy obopólne zainteresowanie, 
						następnie odwiedziłem szpital w Detroit, gdzie 
						jednocześnie zaoferowano mi stanowisko wice-szefa Sekcji 
						Kardiologii. Ponieważ mój kontrakt u Weteranów wygasał 
						dopiero za kilka miesięcy, a umowa na wynajem domu 
						wygasała wcześniej i wynajmujący nam dom Joe Biden 
						planował go sprzedać, zaoferował nam oddanie do naszego 
						użytku i czasowe zamieszkanie w swoim nowym letnim domu 
						odległym o kilka kilometrów, w sąsiednim Stanie Maryland. 
						Niestety nie było w nim bieżącej wody, elektryczności 
						ani telefonu, ale ponieważ był to okres tylko kilku 
						tygodni, więc zdecydowaliśmy się przyjąć jego ofertę i 
						zamieszkaliśmy w tym domku, który był położony w 
						stanowym rezerwacie leśnym, nad małym stawem. Wodę do 
						picia przywoziliśmy w butlach, do łazienki i zmywania 
						przynosiliśmy ze stawu, a wieczory spędzaliśmy 
						romantycznie przy lampach naftowych. Chłopcy przebywali 
						dużo na „świeżym powietrzu”, a Michalek się kiedyś 
						zbuntował i oświadczył, że „idzie na piechotę do Nowego 
						Jorku” – (słyszał tą nazwę, bo właśnie niedawno tam 
						pojechaliśmy z moimi rodzicami, gdy nas odwiedzali w 
						Wilmington), ale na szczęście zawrócił z tej dalekiej 
						drogi po kilkunastu metrach, jak go „zaatakował” 
						przelatujący duży biały motyl! 
				Na początku lipca wyjechaliśmy w 
						drogę do Detroit, Carmen z dziećmi naszym nowym 
						samochodem – Fordem Mercury Montego, (w poprzednim - 
						Fordzie Mercury Comet, silnik uległ uszkodzeniu, gdy 
						mieszkaliśmy w Drexel Hill – ktoś nasypał cukru do 
						zbiornika z benzyną, jak stał w nocy zaparkowany na 
						ulicy), a ja małą wynajętą ciężarówką z całym naszym 
						dobytkiem - pralka i suszarka, (wspomniane powyzej), 
						lodówka i komplet mebli do sypialni i stołowego pokoju, 
						produkcji szwedzkiej, zakupione uprzednio w Filadelfii. 
						Tak się złożyło, że pomagał mi w przeprowadzce kolega z 
						Kliniki w Warszawie – Tadzio Kraska (jej przyszly 
						kierownik), który przybył do Stanów na jakieś stypendium 
						i nas właśnie odwiedzał. Podjąłem pracę w szpitalu, 
						dzieląc ją między pracę kliniczną, jako partner Melvyn’a 
						Rubefire’a – szefa sekcji i pracę w pracowni 
						doświadczalnej dra Kantrowitz’a.  
			 
		 
		
			
				
					
						  | 
					
						  | 
				 
				
					| 
						Szpital “Sinai Hospital” w Detroit, widok od ulicy „Outer 
						Drive” i od strony parkingu od tylu | 
				 
			 
		 
		
		
			
				Pierwszych kilka lat pracy 
						klinicznej było bardzo ekscytujące, ze względu na to, że 
						prowadziliśmy badania wraz z zespołem dr Kantrowitz’a 
						nad efektywnością wspomagania balonem intra-aortalnym 
						pacjentów w szoku kardiogennym, który uprzednio 
						powodował umieralność w 80-90% chorych. Kompleksowe 
						badania hemodynamiczne oraz laboratoryjne i biochemiczne 
						wraz z leczeniem farmakologicznym i wspomaganiem tą 
						pompą (balonem) były prowadzone początkowo w specjalnym 
						pomieszczeniu z dwoma monitorowanymi łóżkami tzw. „Heart 
						Study Area” i trwały co najmniej 2-3 dni, a często 
						dłużej. W tym czasie zespół lekarski pozostawał na 
						miejscu przez 2-3 doby, żywiąc się sandwiczami i kawą, 
						zmieniały się tylko obsada pielęgniarska i techniczna. W 
						późniejszych latach, badania te zostały przeniesione na 
						Oddział Intensywnej Terapii, po jego utworzeniu. Okazało 
						się, że ogromną większość tych pacjentów można uratować 
						i u niektórych przeprowadzić później udane operacje. 
						Podobnie było w przypadkach ciężkiej niewydolności 
						zastawki mitralnej w sercu – tych chorych i innych z 
						ciężką niewydolnością krążenia powstałą z różnych 
						przyczyn, można było przygotować do operacji i wspierać 
						ich w czasie zabiegu operacyjnego – zwiększając szansę 
						ich przeżycia z bardzo dobrymi odległymi wynikami. 
				Badania naszego zespołu w tym 
						zakresie były pionierskie i w ich wyniku - ten 
						sposób leczenia znalazł szerokie zastosowanie kliniczne 
						w skali światowej 
				(zobacz). Prowadzone były również inne 
						badania, kliniczne i eksperymentalne nad innymi typami 
						protez serca i nad wszczepialnymi odmianami tych protez. 
				W 
						pracowni doświadczalnej dr Kantrowitz’a 
						prowadziliśmy również (zobacz poniżej) przez wiele lat 
						badania na zwierzętach celem ustalenia wpływu 
						wspomagania balonem wewnątrzaortalnym na zmniejszenie 
						obszaru niekrwienia i martwicy (blizny) w zawale serca. 
						W tych okolicznościach był on też bardzo efektywny! 
				(zobacz) 
				W 
						międzyczasie objąłem również kierownictwo pracowni 
						cewnikowania, hemodynamiki i angiografii.
				W 1980 r., po 
						przeszkoleniu w Zurichu u dr Andreas’a Gruentzig’a, 
						wprowadziłem w szpitalu leczenie choroby wieńcowej 
						angioplastyką, a później technikę biopsji 
						endomiokardialnych i badania elektrofizjologiczne. Na 
						różnych kursach szkoleniowych uzyskałem również dyplomy 
						uprawniające do wykonywania zabiegów zakładania stentów 
						i leczenia zwężeń naczyń obwodowych angioplastyką, jak 
						również zabiegów leczenia zwężeń naczyniowych z użyciem 
						laserow – niestety, szpital przechodził w tym okresie 
						zmiany organizacyjne i nie zostały one wprowadzone do 
						naszego armamentarium klinicznego.   
				 
				Wraz z 
						kilkoma kolegami zaproszonymi z Polski na stypendia do 
						naszego szpitala prowadziliśmy w naszych pracowniach 
						eksperymentalnych badania nad leczeniem zawału serca 
						balonem intra-aortalnym (Grzegorz Sędek, Jacek 
						Przybylski i Jacek Żochowski), a w póżniejszych latach, 
						badania kliniczne nad zewnętrzną rejestracją, z 
						powierzchni klatki piersiowej, potencjałów z układu 
						przewodzącego serca - węzła zatokowego i pęczka His’a - 
						(Mariusz Stopczyk i Tadeusz Pałko z Politechniki 
						Warszawskiej), zainicjowane wcześniej w Polsce przez 
						kolegę i przyjaciela, Mariusza Stopczyka. Bawił również 
						u nas przez rok Zbigniew Religa. 
				(zobacz). 
				
				Przez cały okres pracy w 
						Sinai Hospital byłem również członkiem fakultetu Szkoły 
						Medycznej Michigan State Uniwersity w Detroit – 
						poczynajac od stopnia Instruktora do stopnia Associate 
						Professor. Jej studenci byli kierowani do naszego 
						szpitala na szkolenie kliniczne. 
				W 1997 
						roku, w związku z wygaśnięciem umowy na pracę, zmianami 
						zachodzącymi w praktyce medycyny i gwałtownym wzrostem 
						biurokracji i ingerencji administracji lokalnej i 
						federalnej, zdecydowałem się wycofać ze „służby czynnej” 
						w medycynie i przejść „w stan spoczynku” – czyli na 
						emeryturę. Między innymi, zająłem się budową Drzewa 
						Genealogicznego Rodziny. 
				
					
		
		
		  
		W Pracowni Cewnikowania Serca w Sinai Hospital, 
		Detroit, ok. 1973 r. 
						
						  
						
						Z lokalnej gazety: „Detroit Free Press/Detroit News”, 
						październik 1986 
						
						  
						
						 
						  
						
						Dyplom z Uniwersytetu 
					 
				 
				Wayne State University -
						http://home.med.wayne.edu/ 
				WSU Faculty and Staff Internal Medicine  Office: 2E University Health Center; (132)5-8210 Chairperson: John B. O'Connell 
				Associate Professors, Full-Time Affiliate (Sinai 
						Hospital of Detroit) 
				Oscar Bigman, Robert E. Bloom, Chaim M. Brickman, Paul 
						L. Broughton, Gerald I. Cohen, Ralph Cushing, Lawrence 
						P. Davis, Basim A. Dubaybo, Mark J. Goldberg, Maha 
						Hussain, Richard Jaszewski, James J. Maciejko, Bohdan M. 
						Pichurko, Theodore Schreiber, Claudio D. Schuger, 
						Michael R. Simon, Waldemar J. Wajszczuk.   
				
					
						
						  
						
						1954 – Warszawa, IV Klinika Chorób Wewnętrznych i 1997 – 
						Detroit, w gabinecie konsultacyjnym 
						
		
			
				
					
						  | 
					
						  | 
				 
				
					| 
						Od wdzięcznych pacjentów | 
				 
			 
		 
		
					 
				 
			 
		 
		 
		
			
				Praca naukowa 
				1. Publikacje w Polsce
				- zobacz 
				  
				2. Wybór publikacji naukowych - lista z National Library 
						of Medicine (USA) 
						http://www.ncbi.nlm.nih.gov/entrez/query.fcgi?cmd=search&db=pubmed&term=Wajszczuk+WJ[au]&dispmax=50 
				3.
				
				Szczegółowy opis, pełna lista publikacji i streszczenia - 
				zobacz 
				4. 
				Stypendia i współpraca z kolegami z Polski - zobacz 
			 
		 
    	 
             |